REKOLEKCJE ZE ŚW. FRANCISZKIEM SALEZYM
Wygłoszone przez ks. dra Jacka Ryłko SDB strażowe rekolekcje wielkopostne, które odbyły się w dniach 5-8 marca 2017 r., poświęcone zostały duchowości św. Franciszka Salezego.
Poszczególne konferencje dotyczyły pobożności, zagrożeń dla duchowości, cnoty pokory oraz miłości, która jest szczytem życia duchowego. Zapraszamy do zapoznania się z treścią kazań.
I. O pobożności – czym jest według św. Franciszka Salezego życie duchowe?
„Bóg jest Bogiem ludzkiego serca” (Traktat o miłości Bożej, I, XV) – w tych pozornie prostych słowach odzwierciedla się cała duchowość św. Franciszka Salezego, wielkiego mistrza, biskupa i doktora Kościoła. Pod jego kierownictwem będziemy szukać Boga w naszych sercach, nie poza nim. On jest blisko nas, tylko czasem nie potrafimy sobie tego uświadomić z powodu naszych grzechów, wad, słabości. Powinniśmy odkryć je, uwolnić się od nich, zrzucić z siebie starego człowieka, wydobyć z głębi naszych serc te zdolności i umiejętności, które pomogą nam być sobą. Św. Franciszek był w tym ukazywaniu i wydobywaniu mistrzem. Tym najbardziej zachwycił św. Jana Bosko, który przejął jego duchowość i zastosował ją do wychowania młodzieży w tzw. systemie prewencyjnym. W naszych salezjańskich Konstytucjach czytamy w art. 38: „System ten opiera się całkowicie na rozumie, religii i dobroci, odwołuje się nie do przymusu, ale do zasobów umysłu i serca i do pragnienia Boga, jakie każdy człowiek nosi w głębi swej istoty”.
Do uczestnictwa w rekolekcjach nikt nas nie przymusza. To jest nasz wolny i samodzielny wybór. Chcemy wejść w przepaść swego serca, jak mówi psalm: „Do przepaści podobne jest ludzkie serce” (Ps 31). Jakież tam przestrzenie, wysokość, głębia, szerokość, długość, jakież zasoby dobra, jakie bogactwo, a my o tym nie wiemy.
Dziś Bóg chce przed nami otworzyć swój skarbiec – swe Serce – i chce abyśmy i my nasze serca przed Nim otworzyli. Niente ti turbi! – mawiał często swoim chłopcom ks. Bosko – Sta allegro!, czyli: „Niech nas nic nie trapi. Bądź wesół!”. Ileż słodyczy spłynie jak miód do naszych serc na tych rekolekcjach! Ileż dobrych rad, ile pociechy, ile pokrzepienia! Tylko jeden Pan Bóg to wie i my – jeśli wytrwamy do końca tych rekolekcji!
Kim był św. Franciszek Salezy? Żył na przełomie XVI i XVII w. Urodził się 450 lat temu, w 1567 r. Był to czas reformacji, rozłamu w Kościele i fascynacji humanizmem oraz hasłem: „wszystko, co ludzkie, nie jest mi obce”. Franciszek otrzymał staranne wykształcenie w szkole średniej w Paryżu, gdzie studiował również teologię, a potem w Padwie spełnił pragnienie swego ojca i ukończył celująco studia prawnicze, uzyskując doktorat w zakresie prawa kanonicznego i prawa cywilnego. Gdy w młodości zaczął się zastanawiać nad sensem życia i pewnością swojego zbawienia, wpadł w głęboki kryzys. Dręczyły go tak głębokie wątpliwości, że przez kilka tygodni nie mógł prawie nic jeść ani spać. I wtedy położył wszystko na jedną szalę, dochodząc do wniosku, że albo zwariuje, albo tylko Bóg mu dopomoże (wielu świętych miało podobne kryzysy, m.in św. brat Albert, św. Edyta Stein, sł. Boża Zofia Tajber). I wtedy dwudziestoletni Franciszek odnalazł pokój serca w radykalnej i wyzwalającej miłości Boga, która pozwala miłować Go, nie prosząc o nic w zamian, i zaufać Mu bezgranicznie. W ten sposób znalazł pokój, ponieważ nie szukał już niczego więcej jak tylko Boga i tego, co mógł mieć od Niego: po prostu Go miłował, zdawał się na Jego dobroć. Na tym polegał sekret jego świętego życia.
Pokonując opór ojca, Franciszek poszedł za głosem Bożego powołania i 18 grudnia 1593 r. przyjął święcenia kapłańskie. W 1602 r. został biskupem Genewy, która była silnym ośrodkiem kalwinizmu. Te wszystkie trudności uczyniły go niezłomnymapostołem, kaznodzieją i pisarzem, człowiekiem czynu i modlitwy. Z zaangażowaniem wprowadzał w życie ideały Soboru Trydenckiego; był uczestnikiem sporu i dialogu z protestantami. Ale nade wszystko św. Franciszek był wyśmienitym przewodnikiem dusz. To stanowiło jego największą pasję i powód tak wielkiego zaangażowania. Dzięki temu zafascynował się nim św. Jan Bosko, który obrał dla siebie i swojego zgromadzenie hasło: „Daj mi dusze, resztę zabierz!”.
A jak to się zaczęło? Otóż Franciszek spotkał młodą kobietę, panią Charmoisy, która zwróciła się do niego z prośbą o kierownictwo duchowe. Natchnęło go to do napisania jednej z najbardziej poczytnych książek epoki nowożytnej: Filotei, czyli wprowadzenia do życia pobożnego. Potem spotkał Joannę Franciszkę de Chantal, późniejszą świętą, obdarzoną nadzwyczajną osobowością, z którą stworzył nową rodzinę zakonną: Zakon Nawiedzenia, nacechowany – tak jak pragnął tego Święty – przez całkowite poświęcenie się Bogu w prostocie i pokorze, w czynieniu nadzwyczajnie dobrych rzeczy zwyczajnych. „Pragnę, by jedynym ideałem moich córek” – pisał Święty – „było wielbienie [Naszego Pana] swoją pokorą”. W 1622 r., w wieku 55 lat, Franciszek Salezy zakończył życie wypełnione apostolskimi trudami w ciężkich czasach.
Pokora serca to klucz do życia duchowego, który otwiera serce. Większość problemów człowieka związana jest z brakiem pokory lub złym jej rozumieniem. Okazuje się bowiem, że wielu z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, że to, co uważa za pokorę, wcale nią nie jest. I dopiero wsparcie ojca duchowego pomoże to odkryć i nad tym pracować. Iluż znam takich ludzi, a wśród nich również siebie, którzy mają o swojej pokorze błędne mniemanie, porównując się często z bliźnimi. Zazwyczaj widzimy jej brak u innych, nie u siebie (podobnie jak belkę w oku bliźniego). Bez pokory nie ma mowy o pobożności, wierze, miłości i wielu innych cnotach. Dlatego to na nią położymy główny nacisk w tych rekolekcjach, by skorzystać z trafnych i cennych rad św. Franciszka i nauczyć się od niego, co znaczy być człowiekiem naprawdę pokornym i pobożnym.
Niech naszym przewodnikiem podczas tych rekolekcji będzie Filotea, która powinna stać się lekturą obowiązkową na ten jubileuszowy rok urodzin św. Franciszka Salezego. Moim zadaniem będzie was tylko do tego zachęcić. Nie będę streszczał tej książki ani opowiadał, co się w niej znajduje, bo nie o to chodzi w rekolekcjach. Będę tylko starał się ukazać metodę św. Franciszka – tak bliską metodzie prewencyjnej św. Jana Bosko i tak drogą memu sercu jako salezjaninowi.
Filotea to wprowadzenie do życia pobożnego. Już na wstępie św. Franciszek rozróżnia w niej pobożność prawdziwą i fałszywą. „Każdy wyobraża sobie swoją pobożność na podobieństwo własnych skłonności i urojeń. Jeden oddany postom sądzi, że jest pobożny, a w zanadrzu trzyma gniew i zawiść. Drugi codziennie odmawia ustami wiele pacierzy, a potem te same usta wypowiadają obelgi i oszczerstwa wobec swoich domowników i sąsiadów. Trzeci chętnie wyciąga grosz na jałmużnę, a z głębi swego serca nie chce wyciągnąć słodyczy dla przebaczenia nieprzyjacielowi. Inny znów chętnie przebacza, a za to nie płaci długów, chyba, że go do tego sądownie zmuszą. Tacy ludzie zwykle uchodzą za pobożnych, tymczasem wcale pobożni nie są” (Filotea, I, I).
Jesteśmy na początku Wielkiego Postu, kiedy to intensywnie mamy praktykować te trzy uczynki pobożności: post, modlitwę i jałmużnę. Czasem kosztują nas one wiele samozaparcia i wyrzeczeń, tymczasem mały przynoszą skutek. Ktoś bowiem robi sobie postanowienie, aby przez okres wielkopostny nie pić alkoholu czy nie palić papierosów, ale zaraz potem wraca do poprzednich praktyk. Albo ktoś ujmuje sobie pożywienia, żeby się odchudzić. To też nie jest post ani pobożność. Ktoś inny postanowi, że będzie czytał Pismo św., a potem się chlubi, ile przeczytał, itp. Wiele osób, kryjąc się za zewnętrznymi uczynkami, udaje przed światem pobożność, tymczasem jest tylko marnym jej cieniem.
Świat widzi, że ludzie pobożni poszczą, modlą się, znoszą krzywdy, usługują słabym, wspierają ubogich, czuwają nocami, hamują gniew, zwalczają namiętności, odmawiają sobie rozkoszy zmysłowych. Ale świat dostrzega tylko to, co na zewnątrz, a nie tę drugą stronę pobożności – wewnętrzną i serdeczną, która te trudne sprawy osładza i czyni je miłymi. To właśnie ten miód św. Franciszka, o którym z przekąsem mówił jeden ze znanych teologów, twierdząc, że św. Franciszek obsmarował nim całą średniowieczną ascetykę. Ale pobożność bez miodu byłaby surowością i zamiast przyciągać, odpychałaby od siebie. Psalmista też zachęca: „Skosztujcie i zobaczcie, jak słodki (dobry) jest Pan” (Ps 34,9).
Pobożność ma więc w sobie coś ze słodkości. Nadaje naszym czynom posmaku, więcej gorliwości, tak, że wykonujemy je nie z przymusu, nie schematycznie, nie z obowiązku, nie tyle tylko, ile jest wymagane, ale czynimy to chętnie, kreatywnie, radośnie, z polotem. Św. Franciszek i św. Jan Bosko tym właśnie się odznaczali, że tak rozumianą pobożnością potrafili zafascynować wielu młodych ludzi, a nie tylko starsze, pobożne panie. Przerastali swoją epokę przez to, że umieli odrzucić utarte w niej schematy i sposoby działania – dali się ponieść fantazji i pomysłowości.
Pobożność w ich wydaniu ma w sobie coś z ognia. Jeśli miłość porównalibyśmy do ognia, to pobożność byłaby płomieniem. To ona rozpłomienia miłość. Bez niej miłość jest tylko bladą poprawnością, bez wyrazu, a dzięki pobożności staje się gorliwością.
Jest to pobożność dla tych, którzy lubią latać wysoko. Strusie nie latają nigdy; kury bardzo rzadko, nisko i ciężko. Tymczasem orły, gołębie i jaskółki wznoszą się w przestworza często, szybko i wysoko. Podobnie wśród ludzi: grzesznik nigdy nie unosi się ku Bogu, zawsze chodzi po ziemi i do niej przylega jak pijawka do ciała; sprawiedliwy, który nie doszedł jeszcze do pobożności, wzlatuje wprawdzie ku Bogu przez dobre uczynki, ale zbyt rzadko, ciężko i leniwie. Pobożny natomiast często wznosi się ku Bogu lotem wysokim i bystrym. Jednym słowem: pobożność jest porywem ducha, przez który miłość Boża dokonuje w nas swoich dzieł i sprawia, że wykonujemy je raźnie i ochoczo.
Do prawdziwej pobożności potrzebne są trzy rzeczy: dobroć, wierność i gorliwość. Sama dobroć nie wystarcza, bo można się wysilić i zrobić coś dobrego ze zwykłej ambicji czy dla popisania się przed innymi – O, jaki ja jestem dobry! Patrzcie i podziwiajcie! Natomiast dobroć z pobożności spełniana jest z łatwością, radością i ochotą. Nie ma w niej żadnego przymusu, nie sprawia wielkiego wysiłku, nie męczy, nie nuży: „Chłopcy męczą się i nużą, lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły. Otrzymują skrzydła jak orły” (Iz 40,30).
Ponadto pobożność, jeżeli jest prawdziwa i szczera, niczego nie rujnuje, ale wszystko udoskonala i dopełnia. Kiedy zaś przeszkadza i sprzeciwia się prawowitemu powołaniu lub stanowi, z pewnością jest fałszywa.
Pszczoła tak zbiera miód z kwiatów, że nie doznają one żadnej szkody. Pozostawia je nienaruszone i świeże, tak jak je zastała. Otóż prawdziwa pobożność czyni więcej: nie tylko nie przeszkadza żadnemu powołaniu czy zajęciu, ale przeciwnie – wszystko doskonali i ozdabia.
Podobnie jak szlachetne kamienie wrzucone do miodu nabierają większego blasku, jaśniejąc zgodnie ze swą barwą, tak też powołanie każdego człowieka doskonali się i staje pożyteczniejsze, gdy łączy się z nim pobożność. To ona sprawia, że kierowanie rodziną staje się pełne pokoju, miłość małżonków bardziej szczera, posłuszeństwo należne władzy pełniejsze, a wszelkie inne zajęcia przyjemniejsze i bardziej powabne.
II. O zniechęcaniu się – co jest największym zagrożeniem dla życia duchowego
Dziś skupimy uwagę na tym, co nas zniechęca do dążenia ku pobożności. Dlaczego nic albo niewiele zmienia się w naszym życiu po spowiedziach, po postanowieniach, po tzw. zrywach duchowych?
Zdaniem św. Franciszka Salezego zniechęcanie się z powodu powtarzających się grzechów jest pierwszą przegraną bitwą w walce o naszą poprawę. Zamiast tego powinniśmy pokładać pełną ufność w nieskończonym miłosierdziu Bożym. Jak to zrobić? Jak się nie zniechęcać? Co radzi Franciszek?
Święty daje prostą radę: trzeba poznać swoją grzeszność i przyznać się do niej. Poznanie własnej grzeszności i nędzy oraz zaakceptowanie ich – to jedno z największych zadań człowieka w drodze do życia pobożnego i jedno z największych dzieł miłosierdzia Bożego. Ale przyznanie się do grzechu, do własnej winy, to dla człowieka pysznego rzecz prawie niemożliwa. Na ile jest w nas pychy, na tyle zniechęcenia – na ile pokory, na tyle przezwyciężenia zniechęcenia.
Wielu ludzi nie akceptuje siebie z powodu własnych grzechów – nie lubi siebie, ale nie chce się do tego przyznać. Człowiekowi jest z tym źle, ale nie ma na tyle odwagi i pokory, aby zaakceptować swoje wady. Przeciwnie, robi wszystko, aby je jakoś ukryć, usprawiedliwić. Wmawia sobie i innym, że on niczego nie zrobił (to nie ja, to niemożliwe, żebym czegoś takiego się dopuścił) albo że to, co zrobił, wcale nie jest złe (to nie grzech). Pobożność cierpi wówczas z powodu kłamstwa, obłudy, wstydu i zniechęca do siebie dusze, które się w niej ćwiczą.
Tymczasem Bóg może nas przeprowadzić od potępienia do zbawienia jedynie pod tym warunkiem, że przyznamy się do grzechu. Nie ma człowieka bezgrzesznego – oprócz Najświętszej Maryi Panny. Wszyscy inni zgrzeszyli. „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy” – jak mówi św. Jan w swoim liście (1 J 1,9). Musimy przyznać, że popełniamy grzechy i wiedzieć, że są one nam potrzebne do zbawienia, bo gdyby ich nie było, to nie byłoby nam potrzebne zbawienie. One, obnażając naszą nędzę, dają nam sposobność do pokochania jej i skutecznego upokorzenia się. Nie powinniśmy się ich wstydzić, wypierać, zamykając je w sumieniu i w głębi duszy (uznając, że to niby moja osobista, intymna sprawa i nikt o niej nie może się dowiedzieć). Tymczasem gdy bliźni, świadek naszych upadków, widzi wyraźnie naszą słabość i nędzę, to poniżenie zewnętrzne łączy się z poniżeniem wewnętrznym. Powinniśmy przyjąć i pokochać jedno i drugie – i w ten sposób podwoić nasz duchowy pożytek.
Według św. Franciszka dla duszy pozostającej w nędzy na skutek upadku poniżenie jest skarbem, który ją wzbogaca. Jednak prawda ta jest zakryta dla większości ludzi i dlatego nigdy nie zdobędą się na poniżenie, ale również nigdy nie doświadczą szczęścia wywyższenia; wszak według słów Pana: „Kto się poniża, będzie wywyższony” (Łk 14,11). Czyż to nie brzmi paradoksalnie? Czy grzechy i przyznanie się do nich mogą być powodem szczęścia? Czy tak należy to rozumieć? Właśnie tak, ale pod warunkiem, że będziemy pokorni. Pokorny to zrozumie i wykorzysta dla swojego dobra duchowego. Pyszny będzie się zapierał i nawet się nie dowie, ile traci z tego powodu.
Dlaczego to takie ważne? Bo każdy z naszych upadków stanie się kolejnym drogowskazem pomocnym w ocenie siebie i swojego egoizmu, wiodącym nas aż do ostatniego miejsca (Łk 14,10), które nam się słusznie należy, gdyż, niestety, to nasza nieposkromiona pycha wciąż każe nam zajmować miejsce znacznie wyżej od Tego, który chciał być ostatni ze wszystkich oraz stać się pośmiewiskiem ludzkim, wzgardzonym przez lud (Ps 22,7; por. Iz 53,1).
Św. Joanna de Chantal, korzystając z rad św. Franciszka, tak z kolei pisała do jednej z sióstr: „Twoje zniechęcenie jest zwykłą pokusą. Powiedz mi bowiem, jaką ono przynosi ci korzyść i jakie są jego przyczyny? Czy myślisz, że jest w naszej mocy być stale posłusznymi Bogu i nigdy nie grzeszyć? Niewątpliwie musielibyśmy być aniołami. Otóż, proszę cię, abyś dostosowała się do warunków tego nędznego żywota bez lęku i niepokoju, a gdy zabraknie ci wierności, upokarzaj się, nie popadając w zwątpienie. Upokorzenie oraz spokojne i zrównoważone umiłowanie swojej nędzy milsze będą Bogu niż twoja drobiazgowa wierność” (List z 3 marca na Rok Święty Nawiedzenia, [za:] J. Tissot, Sztuka korzystania z własnych błędów według św. Franciszka Salezego).
Nie ma nic dziwnego w tym, że grzeszymy – to jest normalne, ale byłoby nienormalne, gdybyśmy z tym nic nie robili, tylko się z tym godzili i w tym trwali. Gorsze od grzechu jest przekonanie, że już jesteśmy doskonali – że nie mamy grzechu albo że z grzechem sobie nie poradzimy, przez co się zniechęcamy.
Grzechy i przyznanie się do nich nie są dla nas szkodliwe, jeżeli są w ten sposób naprawiane przez pokorę. Dzięki niej można odzyskać to, co utraciliśmy przez lenistwo.
I jeszcze jedna rada św. Franciszka w tej kwestii: „Jeśli nie wiemy, czy dobrze wykonaliśmy swoje zadanie w danych okolicznościach i mamy wątpliwości, czy obraziliśmy Boga, wówczas musimy się upokorzyć, błagać Boga o przebaczenie i prosić o więcej światła na przyszłość, a następnie zapominając o tym, co się stało, zająć się naszymi codziennymi sprawami. Albowiem drobiazgowe dociekanie, czy postąpiliśmy właściwie, wynika niewątpliwie z naszej miłości własnej, która wzbudza w nas pragnienie upewnienia się, czy jesteśmy uczciwi, podczas gdy czysta miłość Boga mówi nam: byłaś nędzna i tchórzliwa, musisz się upokorzyć, ufaj miłosierdziu Bożemu, proś stale o przebaczenie, a postanawiając wierność, idź drogą doskonalenia się” (Dzieła zebrane, XIV).
Odniesiemy wielką korzyść z naszych grzechów, jeżeli dzięki nim pokochamy naszą słabość, w której moc się doskonali, jak mówi św. Paweł: „Ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny!” (2 Kor 12,11).
Wykorzystajmy więc nasze grzechy, a wyświadczą nam one większą przysługę, poniżając nas we własnych oczach, niż dobre uczynki, które nas uspokajają. „Grzechy pozostają zawsze grzechami. A jednak wprowadzają nas one na drogę skruchy i powrotu do Boga, który nam je przebacza i ofiarowuje nam dobro” (J. Tissot, Sztuka korzystania z własnych błędów według św. Franciszka Salezego, II, II).
Nasz święty, nieustannie poszukując źródeł świętości w tej słabości, w upokorzeniu, zakłada, że dusza wykorzystująca swoje błędy może przewyższyć inną, mniej podatną na upadki: „Jest możliwe, że jakaś siostra, która często upada i popełnia wiele błędów, jest bardziej cnotliwa i milsza Bogu od innej, mającej tuzin cnót wrodzonych lub nabytych. Wysiłki i praca tej drugiej są mniejsze, a w konsekwencji także jej odwaga i pokora mogą nie dorównywać odwadze i pokorze pierwszej siostry, którą uważamy za tak słabą. Tamta bowiem zachowuje odwagę w obliczu swoich braków, nie trwożąc się nimi ani nie niepokojąc, dzięki pokorze, którą ukształtowały w niej okoliczności lub też dzięki umiłowaniu swojej nędzy. Święty Piotr został wybrany na pierwszego spośród apostołów, chociaż miał wiele wad i popełniał błędy nawet po otrzymaniu darów Ducha Świętego. Jednak mimo swych wad zachował wielką odwagę i nie dziwił się temu, że nasz Pan uczynił go swoim namiestnikiem i wyróżnił go spośród innych, tak że nikt nie mógł powiedzieć, iż nie zasłużył on na postawienie go ponad świętym Janem oraz innymi apostołami” (Entretien, IV, VI).
Pewna świątobliwa siostra wizytka przechowywała małą papierową torebkę, którą po jej śmierci znaleziono w celi. Na torebce widniały słowa: „Zawartość ma otaczać moje serce cenną wonią mojej nędzy”. Do torebki wkładała wszystko, co jej powiedziano lub napisano upokarzającego, wady, które jej wytknięto, najostrzejsze słowa usłyszane od spowiedników i grzechy, za które nałożono jej pokutę.
Zniechęcenie jest zwątpieniem w siebie i w swoje dobro. Ogarnia człowieka wtedy, gdy zaczyna się dziwić własnemu upadkowi. To przede wszystkim przed tym zagrożeniem chce nas ostrzec święty Franciszek Salezy. Dziwimy się, gdy popełnimy grzech, że coś takiego mogło się nam przydarzyć, bo mamy wyidealizowany obraz siebie, w którym nie mieszczą się wszystkie wstydliwe i poniżające sprawy. Tymczasem to one sprowadzają nas na ziemię i pomagają nam wyrobić sobie właściwy obraz nas samych. Jeśli siebie zaakceptujemy wraz z naszymi grzechami, nie będzie w nas sztuczności i nie będziemy próbowali za wszelką cenę wypaść jak najlepiej w oczach Boga i w oczach innych. Ale Bóg nam powie: „Nie znam was! Nie wiem gdzie jesteście i skąd przychodzicie” (por. Mt 25,31-46). Zresztą, jak Bóg może nas poznać, skoro zachowujemy się jak pierwsi rodzice, którzy schowali się przed Nim po grzechu. Adamie! Gdzie jesteś? Kim jesteś? Co zrobiłeś, że się schowałeś?
Nasz święty pisał do pewnej damy: „Żalisz się, że wady i słabości mieszają się w twoim życiu z pragnieniem doskonałości i czystej miłości Boga. Odpowiadam ci, że jest niemożliwe, abyśmy się uwolnili od samych siebie. Dopóki jesteśmy na ziemi, trzeba, abyśmy sobą kierowali do chwili, gdy Bóg zabierze nas do nieba. Jest prawdą powszechnie znaną, że nikt w tym życiu nie jest tak święty, by mógł nie popełnić jakiegoś złego uczynku”(Dzieła zebrane św. Franciszka, t. XIII).
Dla dusz, które chcą naprawdę w pełni podobać się Bogu i służą Mu bez zastrzeżeń, takie rady są zbawienne. Często w dążeniu do doskonałości są zbyt ostrożne, bojąc się upadku, i wskutek tej ostrożności chcą się zawsze upewniać, gdzie postawić stopę, aby nie zboczyć z drogi, aby uniknąć fałszywego kroku. Nie chcą się ubrudzić – idą więc wolniej od innych i śmierć prawie zawsze zaskakuje je w połowie drogi.
To nie ci, którzy popełniają najmniej grzechów, są najbardziej święci, lecz ci, którzy są najodważniejsi, wielkoduszni, kochający, zmagają się ze sobą i nie obawiają się fałszywego kroku, upadku, nawet gdyby mieli się ubrudzić, byleby tylko iść naprzód.
Święty Jan Chryzostom wyraził tę samą myśl w inny sposób: „Dopóki żołnierz trwa w bitwie, nawet jeżeli jest ranny lub nieznacznie się cofa, nikt nie jest na tyle wymagający lub nieobeznany w prowadzeniu walki, aby mu zarzucić przestępstwo. Nigdy nie są ranni ci, którzy nie walczą. Natomiast najczęściej ranni zostają ci, którzy najzacieklej atakują wroga”.
Świadomość własnej słabości jest pierwszym stopniem pokory, o której będzie mowa w następnej konferencji.
III. O pokorze, która jest podstawą życia duchowego
Jest pewien mały ptaszek, który ma dar odstraszania swoim piskiem i wzrokiem ptaków drapieżnych, i dlatego gołębie czują się przy nim bezpieczne, pragną jego sąsiedztwa bardziej niż jakiegokolwiek innego ptaka. Tak i pokora najbardziej odstrasza szatana i tłumi w nas pychę. Dlatego wszyscy święci cenili i kochali tę cnotę, która jest fundamentem całego życia duchowego. Gdy zamiast pokory staje się nim pycha, to człowiek staje się próżny – wznosi się i unosi ponad innych, nadyma jak paw, buduje gmach życia nie na Bogu, lecz na tym, dzięki czemu – według własnego mniemania – będzie kimś wielkim i ważnym. Tymczasem staje się śmiesznym i małostkowym, ale sam o tym nie wie i w swej naiwności myśli, że wszyscy go chwalą, gdy tymczasem kpią.
„Są tacy” – pisze św. Franciszek – „co pysznią się swoim wierzchowcem, piórem u kapelusza albo wykwintnym strojem. Czy to nie głupie? Bo jeżeli jest w tym w ogóle jakaś chwała, to należy się ona nie im, ale koniowi, ptakowi czy krawcowi. O, jak nędzny musi być ktoś, kto pożycza sobie czci od bydlęcia, od piórka, albo od swojej sukni.
Inni roztaczają swoje wdzięki niczym pawie i myślą, że ściągną na siebie oczy wszystkich. Tymczasem paw, gdy roztacza swój ogon, odsłania też zarazem swoje obrzydliwości. Jeśli dbamy o stopnie, o pierwsze miejsca, o tytuły i zaszczyty, to nie tylko wystawiamy naszą godność na szwank podejrzeń, ale jeszcze aż do obrzydliwości ją poniżamy.
Próżną chwałą nazywamy nędzne uczucie, przez które chlubimy się – albo z rzeczy, które nie są nasze, albo są nasze, ale nie są godne żadnej chwały.
Ludzie próżni są jak marynarze, którzy wracają z wyprawy do Ameryki i oprócz złota i srebra, po które tam się udali, przywożą ze sobą jeszcze małpy i papugi, które są tam za bezcen i w dodatku nie obciążają okrętu; tak i ci, co szukają cnót, nie poczytują sobie tego za małostkowość, byleby im to przychodziło za bezcen, bez żadnych zabiegów i bez obciążeń” (Filotea, III, IV).
Wiele jest rodzajów i stopni pychy (św. Bernard i św. Ignacy wymieniają ich dwanaście), ale jest jeden jej rodzaj, który często skrywa się pod przykrywką pokory. I na to musimy szczególnie zwrócić uwagę, gdyż często jest on gorszy w swych skutkach, trudniejszy do wykrycia i wykorzenienia.
Często mówimy, że jesteśmy niczym, że jesteśmy samą nędzą i śmieciem, ale bardzo by nam było przykro, gdyby ktoś w to uwierzył. Często się też usuwamy, ukrywamy, przed kimś się płaszczymy, ale tylko po to, by nas szukano i chwalono; siadujemy na ostatnim miejscu, by nas zaproszono na pierwsze.
Pewną zakonnicę wybrano na przełożoną i spytano, czy przyjmuje urząd. Ta w swej fałszywej pokorze zaczęła się wymawiać, że nie jest godna, że może któraś inna byłby od niej lepsza na tym stanowisku. Wówczas siostry przystąpiły do ponownego głosowania. Wówczas ta wybrana zaczęła protestować, dlaczego tak szybko z niej zrezygnowano. „Przecież siostra powiedziała, że nie chce” – odpowiedziały. – „Ale ja tylko tak powiedziałam” – odrzekła. To właśnie jest ta fałszywa pokora, a raczej pycha pod pozorem pokory.
Prawdziwa pokora nie przebiera się w pokorę i nie wygłasza słów pokory, bo idzie jej nie o to, żeby ukryć swoje cnoty, ale głównie o to, żeby ukryć siebie. I gdyby jej było wolno kłamać lub gorszyć bliźniego, udawałaby nawet samą pychę, byle pod jej pozorami pozostać pokorną.
Św. Franciszek radzi Filotei: „w ogóle nie wypowiadaj słów pokory ani nie pokazuj, że chcesz być ostatnia, gdy tego szczerze nie chcesz; nie używaj też słów szacunku i uszanowania wobec innych, jeśli nie są w pełni szczere i prawdziwe. Nie mów, że jesteś pokorna, to raczej inni niech to stwierdzą u ciebie. A najlepiej to staraj się w ogóle nic o sobie nie mówić” (Filotea, III, V).
Po czym poznać człowieka pysznego? Po jego reakcji na zwróconą mu uwagę, na upomnienie. Ileż w nim wówczas oburzenia, gniewu, urazy! Jak długo nieraz noszą w swym sercu ranę ci, których ktoś kiedyś skrytykował, wytknął błąd, powiedział niemiłą prawdę. Człowiek pokorny jakoś to przełknie, a nawet będzie się cieszył, gdy posiądzie wyższy stopień pokory, natomiast pyszny zamknie się w sobie, obrazi lub będzie szukał sposobności, aby się odgryźć. Wielu z tego powodu wpada w złość lub nienawiść, szuka odwetu lub zemsty. Unieszczęśliwia swoje i innych życie. Blokuje sobie drogę do rozwoju duchowego i sieje zgorszenie.
Pyszny jest zawsze pewny siebie, ufa sobie, chwali i wywyższa się nad innych, poniża bliźnich, jest zarozumiały, zadufany w sobie, nie potrafi pracować nad sobą ani współpracować z innymi, jest zmienny, lękliwy, wrażliwy na punkcie swojej osoby, boi się o siebie, o swe dobre imię, nie znosi uwag, nie zgadza się z innymi; myśli, że umie to, czego nie umie – co jest ewidentną głupotą i nieznośną próżnością. Św. Franciszek kwituje: „co do mnie, nie chciałbym się popisywać ani tym, co umiem, ani też udawać tego, czego nie umiem”. I na tym polega pokora.
Im słabszy czuje się człowiek pokorny, tym jest odważniejszy. W miarę jak rośnie w nim przekonanie, że jest niczym, rośnie też jego odwaga, bo nie liczy na siebie, lecz jedynie na Boga, który go zawsze podźwignie, gdy się przed Nim uniży.
Człowiek pokorny potrafi się upokorzyć i przez to postępować w doskonałości. Co to znaczy upokorzyć się? Otóż jest różnica między pokorą a tym, co jest w nas odpychające dla innych. To ostatnie to coś, co budzi pogardę i poniża nas w ich oczach, podczas gdy nam nawet to nie przychodzi do głowy. I właśnie upokorzenie pomaga nam w tym, aby to coś, co od nas odpycha, przyszło nam do głowy, aby to poznać i wykorzystać dla swojego postępu duchowego. Bo najwyższy stopień pokory polega na tym, aby to coś w sobie nie tylko dobrowolnie uznawać, ale jeszcze pokochać i sobie upodobać – i to nie z powodu męstwa czy odwagi, ale po to, aby tym żywiej wielbić majestat Boży i bardziej szczerze przedkładać naszych bliźnich nad siebie samych. Św. Paweł pisze w 2Kor: „jeżeli miałbym się z czegoś chlubić, to będę się chlubił ze swoich słabości”.
Jak osiągnąć taki stopień pokory? Otóż każda cnota, każde cierpienie mają w sobie coś poniżającego i coś chwalebnego. Cierpliwość, słodycz, prostota i sama nawet pokora uważane są przez ludzi światowych za cnoty poniżające; przeciwnie roztropność, męstwo, hojność są przez nich uważane za cnoty chwalebne.
Nawet spośród uczynków jednej i tej samej cnoty jedne mogą być otaczane pogardą, a drugie czcią, jak np. dawanie jałmużny i przebaczenie uraz. Chociaż obie na równi wypływają z cnoty miłosierdzia, to jednak jałmużna znajduje większe uznanie w oczach ludzi światowych, przebaczenie zaś uważane jest za wyraz słabości i zasługuje na pogardę. W ogóle zauważmy, że w mediach i w życiu publicznym bardziej chwalone są uczynki miłosierdzia co do ciała, bo one są widoczne, wzruszające, łapią za serce, dają satysfakcję (np. Owsiak), natomiast uczynki miłosierdzia względem duszy są niewidoczne, skromne, wymagają więcej pokory, samozaparcia, wyrozumiałości, przebaczenia.
Te pierwsze można czynić bez pomocy łaski Bożej, a tych drugich się nie da. Stąd dla ludzi niewierzących spełnianie dobrych uczynków jest jakimś substytutem religii, dzięki któremu mogą się obejść bez Boga. Wówczas człowiek zajmuje jego miejsce i chlubi się dobrem, do którego się przyczynił, sobie je przypisując (próżna chwała). Często można usłyszeć taką opinię o jakimś zmarłym – że nie był zbyt pobożny, do kościoła nie chodził, ale był dobrym człowiekiem. Kto nie wierzy, ten nie rozumie wyższych wartości i nie tylko nie zabiega o nie, ale często jeszcze ma je za złe tym, którzy je wyznają.
Niechby tylko jakiś chłopak czy dziewczyna nie chcieli należeć do zgrai rozpustników w mowie, ubiorze, tańcu czy w swawoli, zaraz by ich wyśmiano i wytykano by ich palcami, nazywając mięczakami lub świętoszkami. Jak często my sami tylko z tego powodu, że częściej niż inni chodzimy do kościoła, że należymy do Straży Honorowej, że się za innych modlimy, musimy znosić drwiące głosy i komentarze: „zamiast tyle się modlić, moglibyście zrobić coś dobrego dla innych”? Budując kościół parafialny, też możemy się nasłuchać od tych, co nie chodzą do kościoła i którym kościół jest niepotrzebny, że po co budować taki nowy budynek. Przecież ten stary wystarczy! Czy nie lepiej by było zamiast kościoła wybudować żłobek czy przedszkole, ulice czy parkingi, coś pożytecznego dla ludzi? Ale kościół? Po co komu nowy kościół?
Ileż z tego powodu musimy czasem doświadczyć gorzkich upokorzeń, ile wstydu, ile tłumaczeń? Gdy jednak przyjmujemy to spokojnie, gdy nie dajemy się sprowokować, gdy się nie denerwujemy, to wtedy się upokarzamy. A kiedy będziemy to nie tylko cierpliwie znosić, ale będziemy to kochać i tym się chlubić wbrew tym wszystkim pomówieniom i oszczerstwom, to osiągniemy ten najwyższy stopień pokory, do jakiego doszedł św. Paweł, który bardziej cenił sobie prześladowania i upokorzenia niż zaszczyty i pochwały: „Jeśli z czegoś będę się chlubił, to tylko z moich słabości i prześladowań” (por. 2 Kor, 12).
I na tym polega pokora, że wzbrania się przed szukaniem pochwał, czci i sławy, a lubuje się w niesprawiedliwych opiniach, poniżeniach i upokorzeniach. Tu jednak trzeba uważać, aby nie przesadzić w drugą stronę. Wprawdzie człowiekowi pokornemu nie powinno zależeć na dobrej sławie, to jednak upomina się o nią obowiązek miłości chrześcijańskiej, aby innych, słabszych, nie zniechęcać i nie dawać im powodów do zgorszenia. Czasem dla podbudowania innych trzeba zadbać o swoją sławę i dobre imię, żeby pomóc ludziom odróżniać dobro od zła; byleby w tym nie przesadzać.
Św. Franciszek daje nam w tym względzie taką radę: „Nie powinniśmy jednak być nadto gorliwi, ściśli i drobiazgowi w tym przestrzeganiu naszej dobrej sławy; ci bowiem, którzy są w tym zbyt wrażliwi i bojaźliwi, podobni są do ludzi, co za lada niedomaganiem uciekają się do leków: ci, nazbyt chcąc zachować zdrowie, psują je do szczętu; tamci bowiem, tak bardzo zabiegając o dobrą sławę, bezpowrotnie ją tracą. Bo przez rozczulanie się nad sobą stają się dziwaczni, obraźliwi, nieznośni i sami prowokują i wywołują złośliwość oszczerców.
Zaprawdę, Filoteo, kto chce się cieszyć dobrą sławą u wszystkich, u wszystkich ją straci; a kto dba o dobrą sławę u ludzi złej sławy, niewart jest być we czci.
Jeśli kogoś nazwą obłudnym za to, że jest pobożny, jeśli kogoś nazwą tchórzem, że przebacza zniewagi – niech się śmieje. Podobne bowiem sądy wydawane bywają tylko przez głupich i tępych. A choćby nawet miało przez to dojść do utraty sławy, to nie należy odstępować od pokory, bo lepszy jest owoc niż liście. Owocem jest pokora, liśćmi – dobre imię. One same z siebie są mało warte, służą tylko do ozdoby i ochrony owoców, zwłaszcza póki są młode, tak i dobra sława potrzebna nam jest dla ozdoby naszego życia i strzeżenia cnót.
Włos brody jest ozdobą męskiej twarzy; włos głowy służy ku ozdobie twarzy niewieściej. Gdyby ktoś sobie te włosy całkowicie powyrywał, trudno by mu odrosły; lecz gdyby ktoś nam je tylko podstrzygł, a nawet ogolił, wkrótce odrosłyby mocniejsze i gęstsze. Podobnie i nasza dobra sława, chociażby była ścięta, a nawet zgolona językami oszczerców, które Dawid porównuje do ostrej brzytwy, nie należałoby się tym niepokoić, bo prędko by nam odrosła piękniejsza i bardziej trwała.
Lecz gdyby dobrej sławy pozbawiły nas nasze nałogi, nasze niecności i nasze złe życie, trudno byłoby nam ją utrzymać, bo zostałaby wyrwana z korzeniem. A korzeniem dobrej sławy jest tylko dobroć. Nie dajmy sobie zatem wyrwać dobroci, nawet gdyby nas to kosztowało utratę dobrej sławy. Patrzmy zawsze na Jezusa ukrzyżowanego, naśladujmy Go z prostotą, ale i z rozsądkiem. On będzie obrońcą naszej dobrej sławy, a jeśli dopuści, aby nam ją odjęto, to na to tylko, by nam ją dać lepszą lub by nas wyćwiczyć w pokorze, której jedna uncja więcej jest warta niż tysiąc funtów sławy i zaszczytów” (Filotea, III, VII).
Św. Franciszek tak kończy wskazania dla pokory: „Powiedziałem ci, droga Filoteo, wiele rzeczy, które w rozważaniu wydadzą ci się może gorzkie, ale wierz mi, że w wykonaniu będą ci słodsze niż cukier i miód” (Filotea, III, VI). O tym miodzie powiemy jutro, na zakończenie.
IV. O słodyczy (dobroci-miłości), która jest szczytem życia duchowego
Kończymy rekolekcje ze św. Franciszkiem Salezym. Usłyszeliśmy na nich wiele rzeczy, które w rozważaniach być może wydawały nam się gorzkie, ale gdy spróbujemy się nimi kierować w życiu, to będą dla nas słodsze niż miód. O tym zapewnia nas św. Franciszek, tak jak zapewniał Filoteę. Zawsze powtarzał, że „więcej much złapie się na łyżkę miodu, niż na beczkę octu”. Miód to dobroć, ocet to surowość. Bądź dobry jak miód! Bądź surowy jak ocet!
Pycha jest jak kwas – zakwasza całe życie wbrew mniemaniu pyszałka, że go ona wywyższa, tymczasem przeciwnie – poniża. Życie pyszałka nie jest ani słodkie, ani radosne. Człowiek pyszny bierze na siebie wielki ciężar, którego potem nie może unieść, bo go przytłacza. Męczy się i niepokoi, ale nie ma na tyle pokory, aby dać sobie z tym spokój, by zrezygnować z tego, co przerasta jego siły, jak to wyraża psalm 131:
„Panie, moje serce się nie pyszni
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie: wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
Jak niemowlę u swej matki,
jak niemowlę – tak we mnie jest moja dusza”.
Pycha to ucieczka od normalności, od siebie, pokusa zmiany rzeczywistości na swoją modłę, bycia kimś innym, niż się jest naprawdę. Pyszałek nie bierze tego pod uwagę, bo nie ufa Panu, słucha świata, który mu mówi: „Bądź sobą, słuchaj siebie, ufaj sobie”, zamiast słuchać Jezusa uczącego: „Kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie” (Łk 9,23).
Kto zdecyduje, aby pójść drogą pychy, ten będzie się wciąż dręczył i niepokoił, kto zaś pójdzie drogą pokory za Jezusem, ten zazna spokoju, cichości i słodyczy. Słodyczy tej nie da się jednak zakosztować na początku ścieżki, lecz w miarę jak się postępuje na drodze doskonałości w pokorze i pobożności. Czasem długo trzeba się tego uczyć, długo trudzić. My jesteśmy zbyt niecierpliwi, szybko chcielibyśmy zlizywać miód bez zakosztowania goryczy pracy nad sobą – i dlatego szybko się zniechęcamy i rezygnujemy.
Św. Jan Bosko mówił do salezjanów, swych duchowych synów: „Ileż to razy, bracia moi, musiałem w ciągu mojego życia uczyć się, że łatwiej jest gniewać się, niż cierpliwie znosić, grozić, niż przekonywać. A nawet łatwiej jest z powodu naszej niecierpliwości i pychy ukarać opornego, niż poprawić zachowując się stanowczo, ale przyjaźnie. Zalecam wam miłość i łagodność św. Franciszka Salezego i św. Pawła. Często doprowadzały ich do łez, kiedy widzieli, jak mało pojętni i chętni do odpowiadania na miłość są słuchacze. Baczcie bracia, aby wam nikt nie mógł zarzucić, że działacie w gniewie. Niełatwo zachować spokój w karaniu, a przecież jest to konieczne, aby się nie okazało, że działamy pod wpływem gniewu albo dla podkreślenia swej władzy”.
Św. Jan Bosko włączył duchowość św. Franciszka, opartą na łagodności i miłości, do swego systemu wychowawczego, zwanego zapobiegawczym lub prewencyjnym. Polega on na uprzedzaniu zła wychowanka i unikaniu karania go za nie. Robił wszystko, aby uprzedzić zło, zanim młody człowiek w nie wpadnie, i nie robił tego szorstko, gwałtownie, zabraniając i strasząc karą. Radził, aby w ogóle nie karać, a raczej z miłości napominać i tłumaczyć, co znaczy być dobrym i dobro to okazywać (mawiał: „nie wystarczy kochać, trzeba to jeszcze pokazać”).
Tę metodę przejął od św. Franciszka Salezego, którzy mówił, że nie trzeba sprzeciwiać się złu, ale zło dobrem zwyciężać. A swawolę tych, którzy są nam powierzeni, ukrócać wytrwale i zdecydowanie, ale zarazem słodko i spokojnie. Nic tak skutecznie nie koi rozjątrzonego słonia jak widok baranka i nic tak łatwo nie wytłumia siły kul armatnich jak wełna. Upomnienie pochodzące z zagniewania, chociaż rozumne, mniej jest skuteczne, a gdy do tego dojdzie jeszcze surowość i gniew, to skutek może być wręcz odwrotny. Bo jak to się widzi na niektórych zebraniach senatorskich lub sejmowych, gdy stróże porządku wołają: „Mości panowie! Uciszcie się!”, to robi się jeszcze większy hałas. Podobnie jak chce się uciszyć rozwrzeszczaną klasę i robi to się krzykiem i groźbą, to nic z tego nie wyjdzie.
Jak zachować spokój w przeciwnościach, nie wpadając w gniew? Jak zakosztować słodyczy w rozgoryczeniach, nie popadając w zgorzkniałość?
W swych radach św. Franciszek odwołuje się do pewnego porównania: wspomina olej święty, który na mocy tradycji apostolskiej używany jest w Kościele Bożym do bierzmowania i namaszczania. Składa się on z oliwy i balsamu, które wyobrażają, między innymi, dwie miłe i ukochane cnoty serca Jezusowego: cichość i pokorę. „Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serca nasze według Serca Twego” (por. Filotea, III, IV)!
Pokora udoskonala nas względem Boga, cichość zaś to słodycz względem bliźniego. Balsam opadający na spód płynu wyobraża pokorę, a oliwa wypływająca na wierzch przedstawia słodycz i dobroć, która wszystko zwycięża i wybija się między cnotami jako kwiat miłości. Ta zaś według św. Bernarda dopiero wtedy jest doskonała, gdy jest nie tylko cierpliwa, ale także słodka i dobrotliwa.
Św. Franciszek radzi Filotei: „Pilnuj więc, Filoteo, żeby ten olej duchowy, złożony z cichości i pokory, był rzeczywiście w twoim sercu. Bo chytry szatan sprawia, że wielu, poprzestając na słowach i powierzchownych oznakach tych cnót, a nie wchodząc głębiej w siebie, uważa się za cichych i pokornych, a takimi wcale nie są. Co się zaraz okazuje, gdy przy układnej słodyczy i pokorze, z byle jakiego powodu unoszą gniewem.
Powiadają, że kto zażyje ziółka zwanego „łaską świętego Pawła”, temu nawet ukąszenie żmii nie zaszkodzi, ale do tego trzeba, by to ziółko było w dobrym gatunku. Podobnie, gdy cichość i pokora są w nas dobre i prawdziwe, zabezpieczają nas przed jadem i puchliną, jakimi zatruwają zwykle serca urazy. Jeśli więc po ukłuciu lub ukąszeniu przez oszczerców i nieprzyjaciół zżymamy się, wzdychamy i gniewamy, to znak, że nasze pokory i słodycze nie są prawdziwe i szczere, ale sztuczne i pozorne.
Lepiej jest w ogóle nie dopuszczać do siebie gniewu, nawet gdyby był słuszny i sprawiedliwy – radzi św. Augustyn – bo jak raz się wprosi do naszego serca, choćby najdrobniejszy, trudno go będzie wyprosić, tym bardziej, że wchodzi ździebełkiem, a po chwili rozrasta się w belkę. A gdy zanocuje i zajdzie nad naszym gniewem słońce – czego stanowczo zakazuje św. Paweł – przeradza się on w nienawiść, a wtedy już prawie niepodobna się go pozbyć. On podobny jest do węża, który gdzie tylko może wepchnąć głowę, tam łatwo wślizguje się z całym tułowiem i ogonem. Co wtedy robić?
Przede wszystkim zachowaj spokój! Nie rób gwałtownych ruchów, bo wtedy jeszcze bardziej gniew rozsierdzasz. Zalej zaraz rany zadane przez gniew balsamem pokory, oliwą cichości i miodem słodkości. Aby to zrobić, trzeba mieć zapas tych składników. Więc w czasie spokojnym rób ten zapas słodyczy i dobrotliwości, wymawiając każde słowo i wykonując każdą rzecz w najsłodszy, na jaki możesz się zdobyć, sposób.
Ponadto dobrym sposobem zaprawiania się do słodyczy jest praktykowanie jej na sobie samym, nie złoszcząc się nigdy na siebie i na swoje niedoskonałości. Bo chociaż rozum nam podpowiada, żebyśmy po każdym upadku czuli żal i zasmucenie, to jednak trzeba uważać, żeby to uczucie nie było kwaśne i niespokojne, niecierpliwe i gniewne. Przeciwko temu wielkie wykroczenie popełniają ci, którzy gniewają się, że się gniewali, złoszczą się, że się złościli, trapią się, że się trapili. Bo w ten sposób zakwaszają swoje serce, które potem nawet z błahych powodów reaguje gniewem. A ponadto takie gniewy przeciw nam samym, zmierzają do pychy, bo pochodzą jedynie z miłości własnej, przesadnie trapiącej się własnymi niedoskonałościami” (Filotea, III, VIII).
„Gdy pobłądzimy, powinniśmy siebie i swoje serce upominać jak dobry ojciec w stosunku do swego dziecka, ale nie tak: «O nędzne i szkaradne. Po tylu postanowieniach i próbach znów dałoś się uwieść próżności. Zapadnij się pod ziemię ze wstydu! Nie waż się już spojrzeć w Niebo, bo nie ma tam dla ciebie miejsca! Teraz rób, co chcesz, ja ci już nie pomogę!» Spróbujmy inaczej upomnieć swoje serce, z większą słodyczą: «O, biedne moje serce! I znowuśmy wpadli w dół, któregośmy postanowili unikać. Ale nie martw się. Znów powstaniemy i wyjdziemy na zewnątrz. Wyjdziemy na drogę pokory, a miłosierny Bóg nam dopomoże i da zwycięstwo»” (Filotea, III, IX). Niech się tak stanie! Amen.
Modlitwa o beatyfikację
Założycielki Straży Honorowej
siostry Marii od Najświętszego
Serca Bernaud
Prośby i podziękowania
skierowane do Bożego Serca za wstawiennictwem Założycielki
Straży Honorowej NSPJ